Witamy
Wyszukiwanie
Recenzja - Ryszard Horowitz, Życie niebywałe

Ryszard Horowitz - Życie niebywałe

Z klarnetem, 1956. Dzięki uprzejmości R. Horowitza.W drodze do Zakopanego, 1956. Dzięki uprzejmości R. Horowitza.

Na „Batorym” w dniu wyjazdu do USA, Gdynia, 1959. Dzięki uprzejmości R. Horowitza.

Jako art director w Grey Advertising, Nowy Jork, 1966. Dzięki uprzejmości R. Horowitza.

W lustrze, 1971. Dzięki uprzejmości R. HorowitzaNa planie zdjęciowym dla Rodier, Pyla-sur-Mer, Francja, 1972. Fot. Emil Laugier. Dzięki uprzejmości R. Horowitza.

Zdjęcie ślubne, 1974. Dzięki uprzejmości R. Horowitza.

„Park Avenue”. Dzięki uprzejmości R. Horowitza. Przy pracy nad „Park Avenue”, 1986. Dzięki uprzejmości R. Horowitza.

Z Thomasem Keneallym, autorem Arki Schindlera, 1990. Dzięki uprzejmości R. Horowitza.

Z Claude’em Picassem przed portretem ojca zrobionym przez Arnolda Newmana, Paryż 2005. Fot. Daniel Horowitz. Dzięki uprzejmości R. Horowitza.

Ryszard Horowitz, Życie niebywałe. Wspomnienia fotokompozytora, Społeczny Instytut Wydawniczy "Znak", Kraków 2014.


Leży przede mną autobiografia Ryszarda Horowitza, który uznawany jest za  jednego z najwybitniejszych fotografów i prekursora cyfrowej obróbki zdjęć. Książka jest niezwykła, bo i życie Horowitza było i jest niezwykłe. Autor urodził się w Krakowie  na dzień przed wybuchem II wojny światowej. Z racji pochodzenia jego rodzina doświadczyła Holokaustu, o czym autor pisze oszczędnie i bez dramatyzowania. Po wojnie za towarzyszy zabaw miał Romana Polańskiego i Adama Holendra.  Okres dorastania przypadł na lata 50-te. Z opowieści autora wyłania się obraz Krakowa  z tamtego okresu. Autor pokazuje czytelnikowi ważne dla niego miejsca: Piwnicę pod Baranami, liceum plastyczne, Akademię Sztuk Pięknych.  A potem była niełatwa decyzja o emigracji, pierwsze zderzenie kulturowe ze światem zachodu, studia w Nowym Jorku na Pratt Institute na wydziale projektowania i grafiki reklamowej, praca z Richardem Avedonem, stanowisko dyrektora artystycznego w agencji reklamowej Grey Advertising, wreszcie własne studio fotograficzne. Bogate życie wypełnione obecnością fascynujących ludzi i nieustanną nauką.

Przyznaję, że rzadko sięgam po biografie czy autobiografię. Ciężko trafić na dobrze napisaną i pasjonującą. Życie niebywałe wciągnęło mnie od pierwszej strony. Na prawdę dawno nie czytałam tak ciekawej książki. Autor ma fascynującą osobowość. Horowitz jest nie tylko genialnym fotografem,  ale także doskonałym gawędziarzem. Bo ta książka jest jak opowieść snuta w przytulnym pokoju. Siedzimy z kubkiem herbaty zasłuchani we wspomnienia człowieka, który  dużo przeżył, poznał mnóstwo fascynujących ludzi i nie boi się odkryć swej duszy. Horowitz na kartach książki dzieli się swoim doświadczeniem życiowym odnoście realizacji marzeń i pasji nie tylko fotograficznych. Po pierwsze nieustannie podnosić swój poziom. Po drugie wierzyć w siebie.  Po trzecie nadmiernie nie przejmować się opiniami innych. Jak pisze autor, zawsze będą osoby, którym nasze prace nie przypadną do gustu.  Sam tego doświadczył wielokrotnie, nie tylko na początku swojej fotograficznej drogi, ale także gdy był już uznanym fotografem. Książka bawi, wzrusza, uczy. Większość z nas ma znikome szanse na dłuższą rozmowę z Ryszardem Horowitzem. Spotkanie autorskie i minuta rozmowy przy podpisywaniu książki nie pozwalają na poznanie autora. Ale Horowitz wychodzi na przeciw i pozwala się poznać za pomocą tej książki. Czyni to nie tylko poprzez słowo pisane, ale także poprzez swoje prace zamieszczone w publikacji. Dla czytelnika udostępnił także domowe archiwum i możemy podejrzeć życie osobiste autora utrwalone na prywatnych fotografiach.

Życie niebywałe bardzo polecam nie tylko fanom Ryszarda Horowitza, ale także miłośnikom dobrej książki.


Aby nie być gołosłowną, zamieszczam fragment rozdziału pt. Fotograf snów [Ryszard Horowitz, Życie niebywałe, s. 206-210]. Dajcie się ponieść opowieści.

Urywek został zamieszczony dzięki uprzejmość Wydawnictwa "Znak".

"Otwierając własne studio, wyobrażałem sobie, że już pierwszego dnia zostanę zasypany zleceniami – klienci będą walić drzwiami i oknami, telefony będą się urywały, a ja nie będę nadążał z realizacją projektów. A nawet jeśli nie byłem aż takim optymistą, sądziłem jednak, że skoro wielu moich kolegów z Pratt pracowało w agencjach reklamowych i ilustrowanych wydawnictwach, dzięki ich rekomendacjom rozbuduję sieć kontaktów i przynajmniej spłacę pozaciągane długi. Nic bardziej mylnego! Panowała cisza jak makiem zasiał, co przy Piątej Alei jest zjawiskiem dość niespotykanym.

Przez pierwsze miesiące zacząłem powoli dostawać niemal wyłącznie zlecenia na tak zwane editorials – zdjęcia towarzyszące artykułom w bogato ilustrowanych magazynach. Na brak prestiżu nie mogłem narzekać. Kilka lat po tym jak – mimo wstawiennictwa Avedona – Marvin Israel odrzucił moje prace, udało mi się w końcu zadebiutować na  łamach wymarzonego „Harper’s Bazaar”. Nobilitacja moich prac wynikała nie tylko z wysokiego poziomu artystycznego pisma, które w duchu Brodovitcha inspirowało cały fotograficzny i designerski świat. Dziś, w dobie wielkiej dbałości o prawa autorskie, może się to wydać zaskakujące, ale „Bazaar” był jednym z pierwszych magazynów, w których podpisywano autora zdjęć. Fotograf przestawał być anonimowym wykonawcą pomysłów grafika, co na początku samodzielnej kariery miało dla mnie niebagatelne znaczenie. Publikowanie na tych łamach było dla fotografa dowodem uznania, ale zarazem również trudną do przecenienia promocją.

Moja pierwsza praca zamieszczona w piśmie „Bazaar” to czarno-białe zdjęcie przedstawiające wewnętrzną część dłoni z odbitą na niej średniowieczną ryciną. Obrazowało rodzaj mistycyzmu towarzyszącego żmudnemu odczytywaniu linii papilarnych. Zdjęcie podpisane było prosto: Horowitz. Ledwie numer magazynu ujrzał światło dzienne, dzwoni telefon. Odbieram z nadzieją, że właśnie zaczął się czas pochwał i nowych zamówień, a tu zimny prysznic – obcy facet z miejsca robi mi awanturę. „Jakim prawem pan podpisuje swoje prace moim nazwiskiem?! Przecież to JA się nazywam Horowitz!” Okazało się, że był to Irving Horowitz, dużo starszy ode mnie fotograf, dość znany, choć nieszczególnie oryginalny. „Jeśli faktycznie ktoś nas ze sobą pomylił, powinien być pan raczej zadowolony!” – odkrzyknąłem z arogancją, na jaką stać chyba tylko  rozpoczynających karierę artystów, i trzasnąłem słuchawką. Więcej nie zadzwonił, ale od tego czasu pilnowałem, by podpisywano mnie pełnym imieniem i nazwiskiem.

Debiut na łamach „Harper’s Bazaar” bardzo mi pomógł. Wiele osób do dziś pamięta fotografie, które tam opublikowałem. Często też są zamieszczane w kolekcjach prezentujących dorobek fotograficzny tamtych czasów. W końcu udało mi się nawiązać nowe kontakty, dzięki którym przygotowywałem materiały typu editorials również dla „Esquire”, „Look Magazine”, „Time” czy „Life”, a w prasie biznesowej dla „Money” i „Fortune Magazine”.

Jeśli na początku samodzielnej kariery miałem powód do narzekań, to tylko jeden: zarobki. Za zdjęcia ilustracyjne na zamówienie płacono całkiem nieźle – stawki podobne były do dzisiejszych, a koszty utrzymania o wiele niższe. Tyle tylko że teraz byłem właścicielem kosztownego w utrzymaniu studia, a w wolnym zawodzie bardzo łatwo o utratę płynności finansowej. W pierwszych miesiącach działalności nieraz brakowało mi na czynsz. Gdyby nie wyrozumiałość pana Flichtenfelda, właściciela budynku, w którym mieściła się moja pracownia, niechybnie bym zbankrutował.

Mój niedawny wybawca, Manning R., już tak wyrozumiały nie był.

„Jeśli nie będziesz spłacał na czas swojego długu, nie będziemy mogli pozostać przyjaciółmi” – oświadczył mi któregoś razu i rzeczywiście na tym nasza przyjaźń się skończyła. Kolejną pożyczkę zaciągnąłem u państwa Schorów, spłaciłem Manninga i więcej go nie widziałem. Ale problemu to nie rozwiązywało. Ratunkiem mogłyby być zlecenia na zdjęcia reklamowe – nieporównywalnie lepiej płatne. Ale te z kolei prawie nigdy nie były podpisywane. Idealnie byłoby więc pracować nad dwoma rodzajami zleceń – dla wynagrodzenia i dla nazwiska.

Jednego byłem pewny: nie chciałem się ograniczać do jednej dziedziny fotografii. Portrety, moda, biżuteria i martwe natury potrafią być fascynujące, ale zawsze uważałem, że nic tak nie zabija twórczości jak rutyna. Unikałem przyjmowania tuzinkowych zleceń, nawet jeśli dawałyby poczucie względnej stabilności i rozwiązały większość problemów finansowych. Jeden jedyny raz dałem się skusić na ofertę przygotowania katalogu dla sieci domów towarowych J.C. Penney. Moja sytuacja finansowa była naprawdę tragiczna – i nagle zjawia się mój agent z tak dużym zadaniem! Gdy tylko przyjąłem tę propozycję, zaraz zaczęto znosić do mojej pracowni pudła z ich produktami. Ale od samego patrzenia na stosy towarów poczułem trudny do wytłumaczenia strach – jakby ich obecność w moim studio była zamachem na moją duszę, zapowiedzią otępienia, utraty wrażliwości i wyobraźni.

Do przyjęcia tego zlecenia zainspirował mnie kumpel, który zarabiał fortunę, robiąc zdjęcia do katalogów Searsa, wielkiego sklepu wysyłkowego i sieci domów towarowych z Chicago. Pracował w zasadzie tylko dwa razy w roku, trzepiąc fotki jak ze sztancy. Przez resztę czasu żył niczym król, a ponieważ nie miał w zwyczaju przepijać tego, co zarobił (a to zdarzało się wielu lekkomyślnym młodzieńcom w latach sześćdziesiątych), i zainwestował w nieruchomości, w parę lat później został milionerem. Poczułem jednak, że jego droga nie jest dla mnie. Kazałem wszystkie towary natychmiast odesłać z powrotem i wycofałem się ze zlecenia. Choć, biorąc pod uwagę moją ówczesną sytuację, był to ruch bardzo ryzykowny i zajęło mi wiele lat, zanim przyzwyczaiłem się do nieregularnej pracy i dochodów, dziś uważam, że była to jedna z najlepszych zawodowych decyzji w moim życiu.

Być może moja wiara we własne możliwości wynikała ze zdobytego już doświadczenia i wszechstronnego przygotowania. Nie zaplanowałem skrupulatnie ścieżki kariery, ale tak się szczęśliwie złożyło, że asystując Arnoldowi Newmanowi i Richardowi Avedonowi, fotografując dla Ilyi Schora i Natana Rapaporta, pracując jako grafik w CBS dla Lou Dorfsmana czy w studio filmowym Ferro, Magubgub & Schwartz, a potem w agencjach reklamowych Young & Rubicam i Grey Advertising, ciągle zdobywałem nową wiedzę. Dzięki temu dobrze znałem wszystkie etapy pracy w reklamie i wiedziałem, jak realizacja będzie wyglądała w ostatecznej formie. Umiałem rozmawiać z fachowcami z różnych dziedzin – od tekściarzy, muzyków, fotografów przez redaktorów i szefów artystycznych, po drukarzy – znałem ich żargon i rozumiałem oczekiwania. Gdybym od początku kształcił się na zawodowego fotografa, paradoksalnie pewnie nie nauczyłbym się tego wszystkiego.

„A którą szkołę fotograficzną pan ukończył?” – zapytał mnie ktoś z publiczności po wygłoszeniu w 1995 roku wykładu w prestiżowym Rochester Institute of Technology i poczułem się niezręcznie. Byłem właśnie gościem jednej z najlepszych w całych Stanach i zarazem najdroższych uczelni kształcących zawodowych fotografów. Każdy student siedzący na sali płacił tysiące dolarów rocznie, by posiąść tę wiedzę tajemną. W dodatku mój wykład i dyskusja za pomocą satelity były transmitowane na żywo do dziesiątek uczelni fotograficznych w całych Stanach. Czy wypadało bezceremonialnie postawić się za przykład, że można wybić się w tym fachu bez ukończenia studiów fotograficznych? A czy wypadało tego nie zrobić? Wziąłem głęboki oddech, przybliżyłem się do mikrofonu i powiedziałem prawdę:

„Żadnej”.

Najlepszą szkołę daje samodzielne pokonywanie przeciwności przy pracy. Nauczyłem się tego, już fotografując dla Schora i Rapaporta. Ilya robił piękną i szalenie złożoną biżuterię ze srebra i złota – sygnety, naszyjniki, kolczyki. Utrwalenie ich połyskliwych powierzchni tak, by uchwycić każdy detal, było bardzo trudne, jeśli nie posiadło się umiejętności operowania światłem. Właśnie w czasie pracy nad zleceniami dla Schora nabyłem to absolutnie kluczowe doświadczenie w dziedzinie, którą się zajmuję".

 

 

 

 



Iwona Zielińska - Frołow
 

 

 
 
 
Ateliora na Facebook Odwiedź naszą stronę na facebooku i zostań naszym fanem, a dowiesz się przed innymi o wydarzeniach i konkursach związanych z naszym portalem.
Creative Commons Nasz serwis pozwala nadawać każdej fotografii oznaczenia o prawach autorskich bazujących na rozwiązaniach Creative Commons. Kliknij na logo aby dowiedzieć się więcej o międzynarodowym projekcie Creative Commons.